Finał Pucharu Polski 1979 by Veteran

Po dramatycznym meczu półfinałowym z Szombierkami, gdzie kilka serii rzutów karnych zadecydowało o końcowym rezultacie, zdobyliśmy upragniony awans do finału Pucharu Polski. Finał Pucharu, sam wyjazd na niego, to było zwieńczenie naszych marzeń. Marzeń fanów jeżdżących za naszą Areczką wszędzie. Media nawet w Lublinie podbijały bębenek. Podział wśród tamtejszych kibiców był wyraźny. Motor był za Wisłą, natomiast była jeszcze Avia Świdnik, oni byli z nami. Warto pamiętać ten fakt. Ale nie wszyscy mogli być obecni. Np. mój kolega, z którym byłem na większości wyjazdów, 10 dni przed meczem ubrał kamasze na nogi i z płaczem stwierdził, że takie coś go ominie. Dostałem od niego kartkę, a na niej słowa: "nie mam czasu na wielkie pisanie, nieźle dostaję w dupę, ale ty bez względu na wynik napisz i opisz wszystko jak było w Lublinie". Oczywiście po meczu napisałem. Z dedykacją, by jak posłucha kawałka Deep Purple "Soldier of fortune", to od nas- Arkowców. Tak, czekaliśmy tego meczu wszyscy. Drogi wszystkich Śledzi z całej Polski i nie tylko prowadziły do Lublina. Przedsmak meczu czuć było już dzień przed, chodziłem do szkoły w Gdańsku, osobiście widziałem triumfalny przejazd autokarów udekorowanych na Żółto - Niebiesko al. Grunwaldzką we Wrzeszczu. A wracając z budy przystanąłem na peronie kolejki na Zaspie. Jechał normalny rejsowy pociąg Gdynia - Lublin. Jak jechał, nie było słychać żadnego kolejowego stukotu tylko jeden ryk, to byliśmy my. W każdym oknie po kilka głów z żółto-niebieskim gadżetem. I już czułem przyjemne odczucie podwyższonej adrenalinki. A co do pociągu, to z późniejszej relacji dowiedziałem się, że ZOMO (dzisiejsza policja to harcerstwo w porównaniu do MO) w Olsztynie przypuściło szturm na pociąg. Trochę osób zostało zmuszonych do wysiadki, niektórzy zmuszeni byli opuścić kuszetki itp. Ale i tak większość zdążyła dotrzeć na czas na al. Zygmuntowskie w Lublinie. My odpalamy o 4 rano. Przy starych blokach na Bosmańskiej na Oksywiu podstawia się autokar i ok. 20 luda zajmuje miejsca, część chłopaków z dzielnicy już jest w drodze, wybrali pociąg (Oksywie ma bardzo długie żółto-niebieskie tradycje). Na Wzgórzu, wówczas Nowotki, autokar dopełnia się. Pierwsze rozmowy. Przeważa opinia, zresztą nie odbiegająca od obiegowych, że nie jesteśmy faworytem tego meczu. Odpalają pierwsze butelki. Na początek ohyda, Żubrówka. Zaczyna być wesoło, pierwsze śpiewy "..dziś Areczka gra sia la la la la, Puchar Polski ma sia la la la la.." ( to było na melodię "Drunken in the rain" jakże modnego wtedy Boney M.). Nagle w okolicach Pasłęka coś w silniku zgrzytnęło. Stajemy i k...a mać, pękł tłok i wyrok: tym autokarem nie pojedziemy. Jest szósta rano, piękny majowy poranek i co z tego!!??? Mecz jest o 14, a my w polu. Usiłujemy łapać stopa , parę jest nieudanych, jedno auto wzięło 4 szczęśliwców. Jeszcze chwila a podejmiemy rozpaczliwą decyzję o powrocie, bo mecz trzeba zobaczyć choćby w TV!!! Wreszcie staje Fiat 125p. Jeden koleś, chyba najbardziej zasłużony z nas Arkowiec, człowiek- instytucja na dzielnicy, leci po torby, a w aucie komplet (w tym i ja), niestety perswazje by kibic o najmniejszej liczbie wyjazdów opuścił samochód nie dają rezultatów. Rezultat jest taki, że ON został (do tej pory mam niesmak). Jedziemy, po kilku godzinach jazdy wysiadamy pod Dworcem Centralnym w Warszawce. A czasy były takie, że musieliśmy szaliki chować, nasza czwórka to byłby za łatwy łup dla trepowskiego klubu, czyli Legii. Na dworcu, informujemy się jak najszybciej dostać się do Lublina. Wreszcie mamy połączenie!!!! Mamy pół godziny by przeflancować się na Stadion a stamtąd PKS-em pospiesznym do Lublina. Według rozkładu jazdy będziemy na dworcu PKS w Lublinie 15 min po rozpoczęciu meczu. Po nerwach, gonitwie udaje nam się zając miejsca w autokarze. Przybywamy o czasie do Koziogrodu, jakieś lubelskie badziewko wykrzykuje za nami, chyba chcą nas bić, ale mecz, tam trwa mecz. Wchodzimy na stadion zegar wskazuje 30 min meczu i 0:1. Fani Wisły siedzą na wirażu zaraz przy wejściu, prócz swoich gwardyjskich chorągiewek, machają jeszcze flagą naszej wówczas wspólnej zgody, a mianowicie ŁKS. My siedzimy mniej więcej od wysokości linii bramkowej przeciwległej bramki do wysokości linii środkowej. Chyba nie pomylę się jak stwierdzę, że była nas "piątka". Na pewno było nas więcej niż wiślaków. A pierwsze wrażenia: jak już mówiłem 30 min. 0:1, patrzę i nie widzę na murawie Tomka Korynta, na dodatek kuleje Jurek Zawiślan. No i kto ma wyrównać ???!!! Dodatkowo pogoda do bani, siąpi deszczyk. Docieramy do naszego sektora. Pytam znajomka i co? Odpowiedzią jest grymas twarzy i słowa: "...wynik widać, nasi grają słabo, no i pali rura, a nie ma co pić...". Zaczyna się druga połowa. Najpierw koncert na naszej trybunie, doping non-stop. Widać, że nasi mają motywację do gry. Jadą ze słynną, naszpikowaną kadrowiczami GTS Wisłą jak z koksem. Nadchodzi 49 min. Wolny dla Ary gdzieś z 18 metra. Do piłki podchodzi nasza megagwiazda- Janusz Kupcewicz. Kurcze jak nie on to kto?! Jak nie teraz to kiedy?! Rozbieg, strzał prawą nogą i piłeczka ląduje w lewym okienku Goneta. W naszym sektorze szał, już od teraz do końca meczu nikt nie usiadł, jedziemy ze śpiewem na stojąco. Mijają kolejne minuty, trwa nokturn żółto-niebieskich. Po jednym z ataków, nie pamiętam za co, ale KARNY, karny dla Gdynian. W sektorze napięcie, nadzieja, nerwy. Będzie strzelał Tadzio Krystyniak. Zawodnik może nieefektowny, ale pożyteczny. Taki człek od czarnej roboty w II linii. Tyle już karnych miał na koncie czy i tym razem? Rozpędza się strzela i.... toniemy wszyscy w ramionach. Już wiemy, że Pucharu nie oddamy. Na murawie pełna kontrola. Jeszcze Andrzej Bikiewicz, leży na szesnastce ale kopie piłkę w stronę bramki (cały Biki), piłka turla się niesiona naszym okrzykiem w jej stronę, z naszej perspektywy (a siedzimy właśnie na wys. tej bramki) wydaje się, że wpadnie ale NIE, nie ma zabrakło parę centymetrów. Jeszcze trochę nerwów i kooooonieeeec!!!!!!!!! Tego się nie da opowiedzieć to trzeba przeżyć. Puchar naaasz!!! Największy sukces w historii klubu, a i w skali całego Wybrzeża, to fakt. To my w 3mieście byliśmy pierwszymi, którzy zdobyli trofeum w seniorskiej piłce, w rozgrywkach ogólnopolskich, o czym 4 lata później, ponoć całego Wybrzeża, media zapomniały. Powrót z meczu był męczący, zrypani byliśmy równo, gardziołka wyschnięte, jazda na partyzanta w jakimś autokarze, barwa głosu niczym Jasio Himilsbach., ale kuźwa warto było tyle zachodu by w mym przypadku obejrzeć taaaakie 45 min w wykonaniu Ary. I to był autentycznie bardzo poważny sukces, teraz trochę inaczej się podchodzi do PP. Chociażby dlatego, że nie ma rozgrywek PZP. Ale zawsze jak wspominam tą datę to się zastanawiam , kiedy będziemy znowu przeżywali takie emocje sportowo-kibicowskie. Piszę te słowa na jubileusz 24 rocznicy tego triumfu. Dlaczego mówię 24 i upieram się , że to jubileusz? Jaja liczy się nie tylko w mendlach ale także w tuzinach. 24 to dwa tuziny przecież a my jesteśmy "jajcarzami".